Autostop
Nie, oczywiście, to nie była przygoda życia przez duże P. To był raczej szczeniacki, trochę nierozważny wybryk.
Pod koniec lat sześćdziesiątych, w 1967, najpóźniej w 1968 r. podróżując przez Polskę autostopem, przepłynąłem
z kumplem na tratwie Zalew Soliński. Żaden z nas nie umiał pływać. Tu tkwiła wspomniana nierozwaga.
Tratwa to też za dużo powiedziane. To był pomost zrobiony przez wędkarzy, zepchnięty przez nas na wodę.
Dwie solidne belki połączone gęsto deskami. Taki kawałek podłogi 3 może 4 metry na jakieś 1,2 m najwyżej.
Do tego mieliśmy po tyczce, którymi odpychaliśmy się od dna, jeśli do niego dawało się sięgnąć. Do wiosłowania
służyły nam dwie deseczki, jeśli dobrze pamiętam. Skracaliśmy rejs przecinając zatoczki w poprzek. Pod nami przesuwały
się wtedy czubki upiornych, bezlistnych, zatopionych drzew. Na kiju udającym maszt zatknięta była książeczka
autostopowa.
Musieliśmy wyglądać dość malowniczo. Obaj z bródkami, w długo maltretowanych kapeluszach (by miały odpowiedni
kształt), kolega, do dziś namiętny palacz, z własnoręcznie wystruganą fajką z korzenia jałowca w zębach. Co tu dużo
mówić: dwa wilki morskie.
Wzbudzaliśmy sensację wyraźnie przyprawioną sympatią. Publika na stateczkach spacerowych machała do nas i biła brawo.
Fale od tych statków telepały naszą tratewką a my nadrabialiśmy miną, w głębi ducha drętwiejąc ze zgrozy. W pewnym
momencie jakaś grupa na brzegu zaczęła nam robić zdjęcia. Krzyczeliśmy z pokładu, by przesłali nam zdjęcia.
Wywrzeszczeliśmy adres, z brzegu otrzymaliśmy obietnicę.
I czekamy na zdjęcia. Do dzisiaj.
Marzy mi się, by te zdjęcia dostać. Może ktoś je ma, może zgubił kartkę z adresem, wtedy, gdzieś tam nad Soliną, w
pośpiechu zapisaną?
Prawdopodobieństwo jest znikome, że te zdjęcia jeszcze gdzieś są. Prawdopodobieństwo, że ich właściciel tu zajrzy,
chyba jeszcze mniejsze.
Gdyby jednak, jakimś cudem...
To bardzo proszę o znak!
|