Fotografowanie
Fotografią zainteresowałem się późno i trochę z przypadku. Jesienią 1979 roku żona
pojechała na kontrakt do Libii. Ja zostałem z dwójką małych dzieci: jedno miało rok,
drugie dwa i pół. Wiek w którym dzieci szybko się zmieniają. Pomyślałem, że dobrze byłoby
robić im zdjęcia i na bieżąco posyłać żonie. Wpadł mi wtedy w ręce mały aparat marki Agfa

wielkości współczesnych kompaktów, całkowicie manualny. Podobno, tak mi powiedziano,
aparat pamiętał czasy okupacji. Jeśli to prawda, to na owe czasy musiał być rewelacją.
Mnie jednak zdjęcia nie wychodziły najlepiej. Kładłem to na karb mojej ignorancji
fotograficznej. Miał porysowany obiektyw i to pewnie powodowało w jakimś stopniu
nieostrość zdjęć. Rok później pojechałem odwiedzić żonę w Trypolisie. Zrobiłem wtedy trzy
filmy zdjęć (dziś zrobiłbym wiele więcej), większość do niczego.
Być w Libii - Leptis Magna, Sabratha - i robić takie zdjęcia. Rozpacz! Nic, tylko jeszcze raz by tam pojechać...
Kliknij w powyższy obrazek, by zobaczyć więcej zdjęć z Libii
To mi dało do myślenia.
Podejrzliwie zacząłem patrzeć na tę starą Agfę a potem kupiłem aparat, pierwszy, jaki
udało mi się upolować. Czasy były takie, że nie kupowało się normalnie. Na wszystko trzeba
było polować. Zdobyczą moją był radziecki FED 4 i od pory zdjęcia zacząłem robić poprawne.
Żona wróciła, dzieci dorosły, ja pstrykam dalej. Lubię to. Nie mam żadnych ambicji
artystycznych. Po prostu fotografuję to, co mi się podoba lub, czasem, co mnie irytuje.
I zawsze z bijącym sercem zaglądam do koperty odebranej z zakładu. Czasem cieszę się z
rezultatu, czasem się wnerwiam. Poczym biorę aparat i znowu ruszam w teren.
Najciekawsza, właściwie dramatyczna, sytuacja fotograficzna przytrafiła mi się zaraz
na początku mego fotografowania w 1980 r. w Libii. Któregoś dnia zwiedzając Trypolis
trafiliśmy na coś w rodzaju zoo przy Akademii Rolniczej (lub podobnej instytucji). Na
dziedzińcu stał szereg klatek różnymi egzotycznymi zwierzętami.
Prawdopodobnie nie był to teren udostępniany publiczności ale był piątek, dzień wolny.
Nie niepokojeni przez kogokolwiek spacerowaliśmy od klatki do klatki. Ja z aparatem,
zamierzając robić zdjęcia trzy i pół rocznej córeczce.
W pewnej chwili, zupełnie dla nas niespodziewanie, przez dość duże oczka siatki,
pawian złapał swoją wielką, włochatą łapą uzbrojoną w pazury, za rączkę córki. Cisnąłem
aparat na ziemię. Złapałem dziecko wpół i zacząłem ją ciągnąć do siebie. Pawian w drugą
stronę. Widziałem jego wielki psi pysk z obnażonymi zębiskami. Przyciskał pysk do siatki
usiłując ugryźć rączkę córki. A ręka była centymetry od zębów. Odciągając córkę
jednocześnie kopałem ile sił w siatkę. Siatka była trochę elastyczna więc jednym z kopów
trafiłem zwierza w nos. Puścił rączkę, oboje z córką polecieliśmy do tyłu. Byliśmy
uratowani. Córka miała na rączce dwie rozorane krwawe krechy od zgięcia łokciowego do
dłoni - ślad po pazurach i poszarpaną skórę na paluszkach. Do dziś przechodzą po mnie
dreszcze, gdy to wspominam.
Po powrocie do Polski wywołałem zdjęcia i ku memu osłupieniu zobaczyłem to:

Uchwyciłem moment, w którym pawian złapał Małgosię za rączkę. Zupełnie nie pamiętałem,
że wtedy akurat robiłem zdjęcie.
Dodam, że córce nie została najmniejsza nawet blizna, żaden ślad.
|